Obiecywałem, obiecywałem i wreszcie się zebrałem… nadszedł czas
wypowiedzieć się na temat najnowszego albumu Arch Enemy „Will To Power”. Żeby
nie było niedomówień, to podkreślam grubą kreską, że naprawdę lubię i cenię
sobie ten zespół, śmiało mogę stwierdzić, że jestem ich fanem, a ostatni album pod
wpływem emocji kupiłem w box secie. Do momentu odbioru przesyłki słuchałem
zaledwie tych utworów, które były opublikowane oficjalnie. Pierwszy odsłuch
celebrowałem jak jakiś fanatyk. I co? I nic…? no właśnie… Czyżby najlepsze w
zestawie były covery na 7” ?.
W tym konkretnym przypadku to bardzo skomplikowana historia, którą postaram się
rozjaśnić… a przynajmniej ja tak to widzę.
Era Johana Liiva (1996- 2000) – w moim odczuciu czasy
najbardziej surowego grania, eksperymentów muzycznych i poszukiwania drogi.
Wówczas zespół nie lansował przebojów tylko grał death metal z melodyjnymi riffami
i solówkami. Śmiało można stwierdzić, że, Michael opuszczając Carcass dążył w
podobnym kierunku zwanym „melodyjnym death metalem” Na trzech pierwszych
albumach („Black Earth - 1996” ,
„Stigmata” - 1998, „Burning Bridges” - 1999) czuło się determinację muzyczną braci
Amottów, którzy jak motor napędzali maszynę pod nazwą Arch Enemy. Doszukiwano
się wówczas pozostałości i nawyków po wspomnianym Carcass, które pewnie można
znaleźć. Tak czy inaczej zespół rokował dobrze, ale Michael, jak to Michael
chciał poprawić, a że swój specyficzny charakter ma, to myślał, myślał i
wymyślił, że Johan jest „za mało charyzmatycznym wokalistą”, więc go wywalił, a
jego miejsce zajęła growlująca laska, Angela Gossow.
Era Angeli Gossow (2000-2014) – tutaj faktycznie można mówić
o rozwijającej się karierze zespołu… mimo, że śpiewających, growlujących kobiet
nie brakowało, to Arch Enemy z płyty na płytę czynił z tego atut, a dzięki temu
zyskiwał rozpoznawalność i popularność. Mimo zmian w składzie (odejście Christophera
Amotta) zespół wydawał się stabilny i ugruntowany na płaszczyźnie muzycznej.
Owszem pojawiły się „przeboje” typu „Nemesis”, ale wówczas to nie
przeszkadzało, a nawet tworzyło swoistą aurę, dzięki której fanów przybywało.
Arch Enemy rosło w siłę. To z Angelą jeszcze raz nagrano najlepsze kawałki z
pierwszych trzech płyt, żeby uświadomić fanom o ich istnieniu. Jeszcze do
dzisiaj słyszy się, że pierwszym albumem Arch Enemy był „Wages of Sin”.

Era Alissy White-Gluz (2014-obecnie) – początkowo to był
szok, ale po ukazaniu się utworu „War Eternal” fani, a przynajmniej spora ich
część zaakceptowała Alissę i ciepło ją przyjęła. Pokazały się kolejne utwory,
finalnie album „War Eternal” (2014), później trasa promocyjna… wszystko szło
idealnie i wydawałoby się w dobrym kierunku… czy tak jest? Tutaj zdania są
podzielone. Sprawcą podziału jest bezwątpienia najnowsze dzieło, czyli „Will To
Power”.
Zawiedziona część
sarkastycznie twierdzi, że nowy album „klei się od lukru”, a zespół toczy się w
kierunku „plastikowego rocka” w stylu Linkin Park adresowanego do
gimnazjalistów, a z melodyjnego death metalu został tylko „melodyjny”.
Czy się z tym zgadzam? Coś w tym jest… faktycznie na „Will To
Power” zrobiło się jakoś „słodko”. To, co na „War Eternal” dawało energię i
pazura tutaj stało się otoczką. Jakaś prawda jest też w tym, że „Will To Power”
to nieprzerwana, a raczej nieprzełamana niczym nowym, świeżym kontynuacja
poprzedniczki. Podobno tak to już jest, że pierwszy album wyznacza kierunek a
drugi idzie z pędem pierwszego. Dopiero trzeci decyduje czy zespół się utrzyma.
A w przypadku Arch Enemy jest to drugi album trzeciej ery :-). Każdy z
dotychczasowych wokalistów jest na tyle charakterystyczny, że swoją osobowością
dzieli twórczość zespołu na rozdziały. Dlatego niesprawiedliwym jest
porównywanie dotychczasowej trójki do siebie. Jedna nazwa… a trzy różne bajki –
niestety? Chyba jednak nie! Strasznie nie lubię jak zespół wymieniając
wokalistę na siłę dąży do tego by następca był identyczny jak jego poprzednik…
śpiewał, wyglądał itd.

Część zadowolona
z „Will To Power” – z moich obserwacji wynika, że w dużej mierze to miłość do
Alissy niżeli do muzyki… Fakt Alissa może się podobać facetom, a i coraz
częściej widuję laski z niebieskimi włosami w koszulkach Arch Enemy, więc coś w
Niej jest. Głos, osobowość sceniczną też ma, pisze teksty i pełno jej wszędzie.
To wszystko powoduje, że swoją osobą może nieco przysłoniła zespół, ale czy nie
warto z tego korzystać? Na pewno dzięki temu przybyło fanów, którzy polubili
zespół właśnie ze względu na Alissę. To ta część odbiorców trochę nadmiernie
zachwyca się ostatnim albumem, pomijając wcześniejszą twórczość. Niestety z tym
nic nie zrobimy :-)… no bo co można zrobić, gdy się podoba.
„Artystę można zabić
na dwa sposoby. Albo mówiąc o nim zbyt wiele, albo wcale” (cytat z filmu
„Powidoki”A. Wajdy)
„Will To Power” to album wydany z rozmachem. Zawiera 12
utworów, które sporo namieszały w ogólnym wizerunku zespołu. Od premiery (8
września) minęło trochę czasu a kurz jeszcze nie opadł… Co raz pojawiają się
oklaski zachwytu i hejterskie złośliwości. Czy to dobrze? No cóż w nawiązaniu
do cytatu, którego użyłem powyżej może to być „początek końca”. Boję się, że „Will
To Power” troszeczkę przerósł medialnie oczekiwania zespołu. Teraz jest jeszcze
gwarno, ale dopiero po promocyjnej trasie okaże się czy zespół udźwignął bagaż
nadmiernego rozgłosu. Z ciszą i brakiem rozpoznawalności Michael sobie poradził
17 lat temu, może i w sposób radykalny, ale jednak. Czy sobie poradzi z przesadną
popularnością…? Przekonamy się, ale to dopiero, gdy ukażą się kolejne albumy
tej odsłony Arch Enemy. Wierzę, że zatęskni za korzeniami i stworzy coś połączy
możliwości zespołu z oczekiwaniami fanów zarówno tych „dzisiejszych” jaki tych,
którzy byli z Arch Enemy na początku.
Moim zdaniem…
![]() |
fot. TEOR |
„Will To Power” nie jest złym albumem… ma sporo elementów,
które może nie są zaskoczeniem, ale nazwijmy to świetnym rozwiązaniem. Szept
Alissy w „The World Is Yours” – smaczek, który przyprawił mnie o ciarki. Nie
będę opisywał wszystkich utworów, bo nie ma takiej potrzeby, zwłaszcza, że dużo
już tekstów powstało, które analitycznie odnoszą się do poszczególnych kompozycji.
Nie uważam też, że złym rozwiązaniem jest użycie czystego wokalu Alissy – wręcz
przeciwnie czytam to na pozytyw i to, czego do tej pory (przed Alissą) w Arch
Enemy nie było. O „The Eagle Flies Alone” już pisałem i zdania nie zmieniam. Na
szczęście poza tym utworem i „Reason to Believe” w moim odczuciu nieudaną próbą
stworzenia ballady w stylu Scorpionsów, mamy do czynienia z niezłą porcją
przyzwoitego metalowo-melodyjnego grania. Wśród faworytów na pewno ustawiam „First
Day in Hell” i „My Shadow and I” za świetnie obniżony, a zarazem zmiękczony
growl. Super efekt… zdecydowanie ciekawiej wyartykułowany „My Shadow and I”. „Murder
Scene” też ustawiam po stronie ciekawszych właśnie za ten czysty wokal. Nie wiem,
dlaczego, ale nie mogę pominąć „A Fight I Must Win”. Ostatni kawałek na płycie,
który po wyłączeniu odtwarzacza długo zostaje w głowie… albo jak kto woli
„wpada w ucho” ;).
Brzmieniowo całość faktycznie może trochę w klimacie „War
Eternal”, ale czy to źle? Myślę, że nie. Nie jest to zły album i nie żałuję
wywalonej w ciemno kasy na box set. Owszem, może oczekiwałem czegoś innego,
może bardziej drapieżnego, ale nie czuję się rozczarowany.
Co do „punk coverów” o których wspomniałem na początku (z
7-calowego winyla), to tak bardzo mi się podobają i namawiałbym zespół do
nagrania albumu w tym klimacie.
Ocena: 4+/5
Tekst powstał przed
koncertem w warszawskiej Progresji (26.09.2017 r.) i nie chciałem go zmieniać…
Po koncercie troszeczkę inaczej spojrzałem na pewne sprawy, dlatego namawiam do
przeczytania relacji z koncertu.
Wszystkie zdjęcia znalazłem w internecie, jeżeli jesteś ich właścicielem i nie chcesz, żeby były tutaj zamieszczone... napisz a zostaną usunięte.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz