Nie jest to odkryciem, że w chwili obecnej, to nawet gdyby panowie z Metallicy nagrali swoje piosenki spod prysznica przy akompaniamencie dźwięku mycia zębów to i taki album by się sprzedał zdobywając platynę itp. Starałem się nie czytać recenzji przed napisaniem swojego tekstu, ale jednej fragment gdzieś mnie dopadł. Przeczytałem tam, że „sukces komercyjny album osiągnął zanim
powstał” – i to jest smutna prawda. Trochę mi szkoda, że mój ukochany (niegdyś)
zespół tak jest odbierany… ale i po raz kolejny zaoferował mi mało satysfakcjonujące
wydawnictwo. Przeczuwać zacząłem to w momencie gdy ukazał się utwór
„Hardwired”. Nieco odzyskałem wiarę, gdy
ukazał się „Moth Into Flame” – pomyślałem, że może jednak coś z tego będzie…
nawet gdy ukazał się „Atlas, Rise!” przymrużyłem nieco oko stwierdzając, że nie
jest aż tak źle.
Gorzko!
Gdy tylko pojawiły się pierwsze wieści o nadejściu nowego albumu rozpoczęły się przeróżne spekulacje, przypuszczenia a także stwierdzenie że „zespół powraca do korzennych brzmień” no i ja się w pełni z tym zgadzam, pod warunkiem, że przyjmiemy albumy „Load” i „Reload” jako „korzenne”. To stwierdzenie ma jednak głębszy sens, ponieważ wspomniane albumy rozpoczęły drugą, niestety gorszą erę tego zespołu.
Dziwny to album… może i dopracowany, wygłaskany a nawet dopieszczony to mimo wszystko w niczym nie przypomina pierwszych pięciu, które bądź co bądź były najlepsze. Wiem, wiem panowie się starzeją… oj przepraszam dojrzewają, poważnieją… ale ta ich dojrzałość nie daje satysfakcji fanom, którzy ich docenili na początku ich drogi – a przynajmniej mi.
Wartościowe, a niektóre nawet genialne teledyski, zawierające przesłanie nie dodają mocy… niestety muzyka jest do słuchania, a nie do oglądania i mimo świetnych spostrzeżeń, obserwacji i prawd zawartych w klipach, powodujących ciarki na plecach muzyka w dalszym ciągu pozostaje płaskim tłem, a bez teledysku wręcz nie istnieje. Może muzycy zespołu Metallica powinni się zastanowić nad pisaniem muzyki do filmów. (już wiem skąd to umiłowanie do Ennio Morricone). Jeden klip w stylu ostatniego Slayera („ManUNkind” – najsłabszy poniekąd) nie wystarczy, żeby być thrashowym zespołem. A tak przy okazji… Slayer może i robi miałkie teledyski, ale ich muzyka utrzymuje kondycję. Metallica straciła kondycję po „Czarnym Albumie” a dokładnie w jego drugiej połowie i niestety nie odzyskała. Może i próbowała wrócić na „St. Anger” czy „Death Magnetic”, ale bezskutecznie.
Dziwny to album… może i dopracowany, wygłaskany a nawet dopieszczony to mimo wszystko w niczym nie przypomina pierwszych pięciu, które bądź co bądź były najlepsze. Wiem, wiem panowie się starzeją… oj przepraszam dojrzewają, poważnieją… ale ta ich dojrzałość nie daje satysfakcji fanom, którzy ich docenili na początku ich drogi – a przynajmniej mi.
Wartościowe, a niektóre nawet genialne teledyski, zawierające przesłanie nie dodają mocy… niestety muzyka jest do słuchania, a nie do oglądania i mimo świetnych spostrzeżeń, obserwacji i prawd zawartych w klipach, powodujących ciarki na plecach muzyka w dalszym ciągu pozostaje płaskim tłem, a bez teledysku wręcz nie istnieje. Może muzycy zespołu Metallica powinni się zastanowić nad pisaniem muzyki do filmów. (już wiem skąd to umiłowanie do Ennio Morricone). Jeden klip w stylu ostatniego Slayera („ManUNkind” – najsłabszy poniekąd) nie wystarczy, żeby być thrashowym zespołem. A tak przy okazji… Slayer może i robi miałkie teledyski, ale ich muzyka utrzymuje kondycję. Metallica straciła kondycję po „Czarnym Albumie” a dokładnie w jego drugiej połowie i niestety nie odzyskała. Może i próbowała wrócić na „St. Anger” czy „Death Magnetic”, ale bezskutecznie.
Nie chcę nadmiernie roztrząsać się nad każdym utworem, bo
nie o to tutaj chodzi, dlatego zatrzymam się przy kilku.
„Halo On Fire” i „Confusion”. Dwa naprawdę wybitne klipy,
przemyślane, z przesłaniem, nakręcone w
teatralny sposób, nakłaniające widza do myślenia i przyjrzenia się sobie, a w
następstwie poszukiwania wniosków. Muzycznie niestety już jest słabiej… przy czym
ten ostatni, ma zdaje się pełnić rolę kolejnego „ONE”, tak jak w Death Magnetic
„The Day That Never Comes”. Próba prześmiewczości w „ManUNkind” z
blackmetalowego świata wybrzmiewa jak moralitet. Zarówno muzycznie jak i klip
słabiutko wypadają.
Podsumowując gorycz nie mogę odnieść się do okładki… bez
względu na to czy CD, LP czy też w wersji deluxe okładka jest koszmarna (swoją
drogą fajny pomysł na to żeby okładki różniły się w zależności nośnika czy
wersji). Niestety okładki, podobnie jak
muzyka skończyły się na „Czarnym albumie”.
Owszem… show wokół płyty był ogromny… to stopniowe podawanie
teledysków i napięcie odsłaniające zawartość płyty w przeddzień premiery robiło
wrażenie…
W pełni się zgadzam z Jamesem, który twierdzi: „Nie nagrywamy
nowej muzyki po to, aby udawać, że wciąż jesteśmy młodzi. Nagrywamy ją po to,
aby udowodnić wszystkim, że nadal coś znaczymy i mamy sporo do powiedzenia…”
Zgadzam się… ale do niedawna naprawdę nie mogłem się z tym
pogodzić, ciężko mi było zrozumieć, że Metallica nie będzie już taka surowa,
dzika, szalona. Od „Load” czekałem na kolejną „Master Of Puppets” czy „Ride the
Lightning”, o „Kill’em All” nie wspomnę. Działo się tak za sprawą sentymentów,
prywatnych historii, które zawsze wracają wraz z dźwiękami niektórych utworów.
Tamte albumy wpadały mi w ręce przypadkowo, a teraz czekałem… a wraz z
czekaniem, oczekiwania wobec albumu wzrastały, te z kolei spowodowały, że
wszystko co nowe to wypierałem i odrzucałem („Hardwired” mi się nadal nie
podoba ;-) ).
Po osłuchaniu się z „Hardwired… To Self-Destruct”
stwierdzam, że ten album otwiera trzecią, nową erę zespołu, zdecydowanie lepszą
od poprzedniej, ale też na miarę czasów i możliwości zespołu – świeżą.
Metallica faktycznie pokazuje, że coś znaczy, że jeszcze ma coś do powiedzenia.
Od teraźniejszej Metallicy nie możemy oczekiwać ekscesów hotelowych czy chlania
na scenie. Teraźniejsza Metallica udowadnia swoją wartość w nieco inny sposób.
Przesłanie czy pobudzanie myślenia u słuchacza, który w obecnych czasach
przyjmuje rzeczywistość w obrazkach, a muzyka mu tylko wypełnia te obrazki. Ja
czy moi rówieśnicy woleliśmy słuchać… teraz się ogląda. To właśnie dlatego
Metallica wydała całość w teledyskach, żeby dotrzeć do teraźniejszych, młodych słuchaczy
będących teraz w wieku w którym my pochłanialiśmy „Master Of Puppets”. W
obecnych czasach nie można mówić o muzyce tak jak się mawiało 20 lat temu, bo
to już konserwatyzm. Teraz już wiem, że Metallica jest świetnym obserwatorem i
potrafi wyczuwać pokolenia. „Nasze dzieci” słuchają muzyki na YT, a Metallicę
znają z teledysków, rzadko kupują płyty. To nad nimi Metallica się pochyla, a
my jako „rodzice” powinniśmy to docenić.
Dlatego prośba do „zgorzkniałych” fanów… zmieńcie
spojrzenie! Bo nasza Metallica nadal jest genialna i robi świetna robotę… w
nieco inny sposób niż my „starzy fani” oczekujemy. Otwórzmy się na „Hardwired…
To Self-Destruct” a przekonamy się, że i muzyka jest naprawdę bardzo dobra. Ja
się przekonałem.
Ten album jest świetny, koncepcyjny i pod każdym względem przemyślany.
Mimo tego, że moja „zgorzkniała postawa fana” twierdzi nieco inaczej, to
„dojrzałość” mi podpowiada, że fanem Metallicy trzeba być, a nie bywać… rozumieć, a nie oczekiwać!
Ja kupiłem wersję „deluxe”, którą polecam wszystkim… zarówno
starszym jak i młodszym odbiorcom Metallicy.
Ocena: 5/5
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz