środa, 24 lutego 2016

The Number Of The Beast

Przez fakt, że stronę: www.teor.pl, którą tworzyłem przez blisko rok a administrator hostingu odesłał ją w kosmos wraz z wszystkim co na niej zgromadziłem, w dalszym ciągu czułem potrzebę stworzenia miejsca, w którym będę wyrzucał swoje myśli muzyczne. I tak (dość przypadkowo) znalazłem się tutaj. Co prawda blog to nie strona, a strona to nie blog, no ale… Mam jedynie nauczkę, że „za darmo to na darmo”, a hostingu z pewnej firmy, która działa pod różnymi nazwami szczerze i nikomu nie polecę. Nie wymienię też jej nazwy tutaj, bo jeszcze ktoś opatrznie zrozumie i popełni ten sam błąd. Faktem jest, że złość (delikatnie to ujmując) niedawno mi przeszła, więc postanowiłem spróbować jeszcze raz… na nieco innym polu…
Co prawda nie jest to pierwszy wpis, ale w nim przybliżę Wam jak to się zaczęło w moim przypadku, że muzyka metalowa towarzyszy mi już około 30 lat…

Dawno, dawno temu, w czasach kiedy Polska graniczyła ze Związkiem Radzieckim, a w miejscu gdzie teraz graniczy z Ukrainą byłem sobie ja. Zasuwałem sobie do szkoły, bawiłem się w wojnę, grałem w piłkę i w noża, działy się jeszcze różne inne ciekawe rzeczy, ale o tym może innym razem, a może w ogóle.
Rok 1982 nie był wówczas dla mnie szczególnie ważny, teraz też nie jestem w stanie sobie przypomnieć nic z tego czasu. Wydarzenia w Polsce średnio mnie interesowały, no ale czego można wymagać od kilkuletniego dziecka… Egzystowałem tak sobie beztrosko jeszcze kilka lat. Muzyka wówczas była w radiu, a nie w moim życiu, a nasze domowe radio miało tylko Jedynkę. Były jeszcze płyty winylowe i adapter moich braci, ale po tym jak odkryłem, że płyty świetnie latają, a odkrycie to nie spodobało się braciom i stało się dla mnie bolesnym przeżyciem, miałem uraz do muzyki. Dopiero (mniej więcej) w roku, kiedy to Metallica po raz pierwszy przyjechała do Polski, jeden z kolegów przyniósł do szkoły trzy kasety z potworami na okładkach. Oświadczył, że są na sprzedaż. Kurde ja nawet nie miałem magnetofonu, ale wyzbierałem wszystkie drobniaki z plecaka, trochę pożyczyłem od kolegów a resztę wyłudziłem od ojca, który pracował w pobliżu szkoły. Gdy już miałem całą kwotę (dokładnie nie pamiętam jaką) dowiedziałem się, że kumpel (ten od kaset) właśnie wsiadł do autobusu i pojechał do domu. Zrezygnowany też poszedłem do domu. Jednak chęć posiadania kasety nie dawała mi spokoju, bałem się, że następnego dnia koleś już nie przyniesie do szkoły tych kaset i nie kupię… Po takich przemyśleniach wsiadłem na moją maszynę "Wigry 3" i po prułem jakieś 5 km do kumpla.



Tak właśnie stałem się szczęśliwym posiadaczem pierwszej w życiu, swojej własnej kasety. Zespół nazywał się Iron Maiden, album nosił tytuł: „The Number Of The Beast”, a potwór na okładce to Eddie. Następnego dnia poszedłem do szkoły z kasetą w kieszeni i chytrym planem pożyczenia magnetofonu od kogoś. Żaden z kolegów nie był skory do takiej pożyczki, bo to rodzice się nie zgodzą itd.  Po lekcjach w drodze powrotnej udało mi się namówić koleżankę, sąsiadkę która na dwie godziny pożyczyła mi swoją Wilgę. Podniecony z plecakiem na plecach, z Wilgą pod pachą pobiegłem do domu, gdy dotarłem zamknąłem się w pokoju, ustawiłem Wilgę na wersalce, podłączyłem do prądu, włożyłem kasetę iii… No cóż znak czasu zamazał mi trochę wspomnienia i wrażenia odnoszące się do całego albumu, ale z tego pierwszego kontaktu z ekipą Harrisa zapamiętałem intro do „The Prisoner” i „The Number Of The Beast”, natomiast utwór, który zagnieździł się w pamięci od tamtego momentu to „Hallowed Be Thy Name”. Odniosłem Wilgę koleżance, podziękowałem, zapytałem czy jeszcze kiedyś mi pożyczy magnetofon. Nie uzyskawszy konkretnej odpowiedzi wróciłem do domu. Tej nocy zasnąłem z głosem Dickinsona w głowie.


Brak magnetofonu powodował, że ciężko mi było rozwijać swoje zainteresowanie tą kapelą, więc zacząłem namawiać rodziców na zakup takiego sprzętu. To była walka, która trwała kilka lat. A ja w tym czasie nosiłem ze sobą kasetę w miejsca, gdzie mógłbym jej posłuchać, ale nie wszyscy byli skorzy słuchać tych „wrzasków”.
Różne miejsca, różne magnetofony i różni ich właściciele spowodowali, że z kasety dobra była tylko okładka. Taśma kilkanaście razy wciągnięta, kilka razy przerwana i sklejona lakierem do paznokci już nie nadawała się do słuchania, ale ciężko mi było się z nią rozstać.


Dopiero gdzieś w latach, gdy zespół Iron Maiden nagrał „No Prayer for the Dying” babcia (a nie rodzice) kupiła mi magnetofon marki „International” zwany też „jamnikiem” i mogłem cieszyć się muzyką do woli. Kasetę „The Number Of The Beast” kupiłem sobie jeszcze raz podczas szkolnej wycieczki do trójmiasta (chyba w Sopocie). Kasetę tą mam do dzisiaj, nie wiem w jakim jest stanie, bo nie mam magnetofonu (działającego), ale na pewno jest to pamiątka nie tylko z wycieczki.
Pisząc to zdałem sobie sprawę, jak rok 1982 był dla mnie bardzo ważny. To właśnie wtedy powstał album, który ukształtował mój gust muzyczny. Teraz już może rzadziej sięgam po tą płytę, ale nadal jest mi bardzo bliska, a na pewno (w moim odczuciu) najlepsza Maidenów. Zwabiła mnie okładka, ale to w muzyce się zakochałem. Teraz jestem dużym chłopcem, który wyrósł z zabawy w wojnę a piłkę ogląda w telewizji... natomiast z muzyką, rozstać się nie potrafi.

     




Brak komentarzy:

Prześlij komentarz