Przez fakt, że stronę:
www.teor.pl, którą tworzyłem przez blisko rok a administrator hostingu odesłał
ją w kosmos wraz z wszystkim co na niej zgromadziłem, w dalszym ciągu czułem
potrzebę stworzenia miejsca, w którym będę wyrzucał swoje myśli muzyczne. I tak
(dość przypadkowo) znalazłem się tutaj. Co prawda blog to nie strona, a strona
to nie blog, no ale… Mam jedynie nauczkę, że „za darmo to na darmo”, a hostingu
z pewnej firmy, która działa pod różnymi nazwami szczerze i nikomu nie polecę.
Nie wymienię też jej nazwy tutaj, bo jeszcze ktoś opatrznie zrozumie i popełni
ten sam błąd. Faktem jest, że złość (delikatnie to ujmując) niedawno mi
przeszła, więc postanowiłem spróbować jeszcze raz… na nieco innym polu…
Co prawda nie jest to pierwszy wpis, ale w nim przybliżę Wam
jak to się zaczęło w moim przypadku, że muzyka metalowa towarzyszy mi już około
30 lat…
Dawno, dawno temu, w czasach
kiedy Polska graniczyła ze Związkiem Radzieckim, a w miejscu gdzie teraz
graniczy z Ukrainą byłem sobie ja. Zasuwałem sobie do szkoły, bawiłem się w
wojnę, grałem w piłkę i w noża, działy się jeszcze różne inne ciekawe rzeczy,
ale o tym może innym razem, a może w ogóle.
Rok 1982 nie był wówczas dla mnie
szczególnie ważny, teraz też nie jestem w stanie sobie przypomnieć nic z tego
czasu. Wydarzenia w Polsce średnio mnie interesowały, no ale czego można
wymagać od kilkuletniego dziecka… Egzystowałem tak sobie beztrosko jeszcze
kilka lat. Muzyka wówczas była w radiu, a nie w moim życiu, a nasze domowe
radio miało tylko Jedynkę. Były jeszcze płyty winylowe i adapter moich braci,
ale po tym jak odkryłem, że płyty świetnie latają, a odkrycie to nie spodobało
się braciom i stało się dla mnie bolesnym przeżyciem, miałem uraz do muzyki.
Dopiero (mniej więcej) w roku, kiedy to Metallica po raz pierwszy przyjechała
do Polski, jeden z kolegów przyniósł do szkoły trzy kasety z potworami na
okładkach. Oświadczył, że są na sprzedaż. Kurde ja nawet nie miałem
magnetofonu, ale wyzbierałem wszystkie drobniaki z plecaka, trochę pożyczyłem
od kolegów a resztę wyłudziłem od ojca, który pracował w pobliżu szkoły. Gdy
już miałem całą kwotę (dokładnie nie pamiętam jaką) dowiedziałem się, że kumpel
(ten od kaset) właśnie wsiadł do autobusu i pojechał do domu. Zrezygnowany też
poszedłem do domu. Jednak chęć posiadania kasety nie dawała mi spokoju, bałem
się, że następnego dnia koleś już nie przyniesie do szkoły tych kaset i nie
kupię… Po takich przemyśleniach wsiadłem na moją maszynę "Wigry 3" i
po prułem jakieś 5 km do kumpla.
Tak właśnie stałem się
szczęśliwym posiadaczem pierwszej w życiu, swojej własnej kasety. Zespół
nazywał się Iron Maiden, album nosił tytuł: „The Number Of The Beast”, a potwór
na okładce to Eddie. Następnego dnia poszedłem do szkoły z kasetą w kieszeni i
chytrym planem pożyczenia magnetofonu od kogoś. Żaden z kolegów nie był skory do
takiej pożyczki, bo to rodzice się nie zgodzą itd. Po lekcjach w drodze powrotnej udało mi się
namówić koleżankę, sąsiadkę która na dwie godziny pożyczyła mi swoją Wilgę.
Podniecony z plecakiem na plecach, z Wilgą pod pachą pobiegłem do domu, gdy
dotarłem zamknąłem się w pokoju, ustawiłem Wilgę na wersalce, podłączyłem do
prądu, włożyłem kasetę iii… No cóż znak czasu zamazał mi trochę
wspomnienia i wrażenia odnoszące się do całego albumu, ale z tego pierwszego
kontaktu z ekipą Harrisa zapamiętałem intro do „The Prisoner” i „The Number Of
The Beast”, natomiast utwór, który zagnieździł się w pamięci od tamtego momentu
to „Hallowed Be Thy Name”. Odniosłem Wilgę koleżance, podziękowałem, zapytałem
czy jeszcze kiedyś mi pożyczy magnetofon. Nie uzyskawszy konkretnej odpowiedzi
wróciłem do domu. Tej nocy zasnąłem z głosem Dickinsona w głowie.
Brak magnetofonu powodował, że
ciężko mi było rozwijać swoje zainteresowanie tą kapelą, więc zacząłem namawiać
rodziców na zakup takiego sprzętu. To była walka, która trwała kilka lat. A ja
w tym czasie nosiłem ze sobą kasetę w miejsca, gdzie mógłbym jej posłuchać, ale
nie wszyscy byli skorzy słuchać tych „wrzasków”.
Różne miejsca, różne magnetofony i różni ich właściciele
spowodowali, że z kasety dobra była tylko okładka. Taśma kilkanaście razy
wciągnięta, kilka razy przerwana i sklejona lakierem do paznokci już nie
nadawała się do słuchania, ale ciężko mi było się z nią rozstać.
Dopiero gdzieś w latach, gdy
zespół Iron Maiden nagrał „No Prayer for the Dying” babcia (a nie rodzice)
kupiła mi magnetofon marki „International” zwany też „jamnikiem” i mogłem cieszyć się muzyką do woli. Kasetę „The Number Of The Beast” kupiłem sobie jeszcze raz podczas szkolnej wycieczki do trójmiasta (chyba w Sopocie). Kasetę tą mam
do dzisiaj, nie wiem w jakim jest stanie, bo nie mam magnetofonu (działającego), ale na pewno jest to pamiątka nie tylko z wycieczki.
Pisząc to zdałem sobie sprawę, jak rok 1982 był dla mnie bardzo ważny. To właśnie wtedy powstał album, który
ukształtował mój gust muzyczny. Teraz już może rzadziej sięgam po tą płytę,
ale nadal jest mi bardzo bliska, a na pewno (w moim odczuciu) najlepsza
Maidenów. Zwabiła mnie okładka, ale to w muzyce się zakochałem. Teraz jestem dużym chłopcem, który wyrósł z zabawy w wojnę a piłkę ogląda w telewizji... natomiast z muzyką, rozstać się nie potrafi.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz